wtorek, 31 października 2017

Trudny czas, szczęśliwy czas.

Jest wtorek, jest po szóstej rano, dzięki zmianie czasu na dworze jest jeszcze szaro, ale niebawem i to się zmieni. Poranek jest zimny i deszczowy. Jedziemy autostradą do Wrocławia, krople deszczu spływają po szybie samochodu, patrzę na nie i nie mogę uwierzyć kiedy to zleciało.
Za nami półtora roku życia w cieniu choroby. Półtora roku walki.
Który to już wyjazd?
Nie liczę, ale chyba bliżej stu niż dziesięciu.
Wykonane telefony to już na pewno setki.
W smartfonie mam zapisane numery do lekarzy, szpitala, apteki, administracji, firmy farmaceutycznej, fundacji.
Wszystkie w użyciu, wszystkie często. Zupełnie jakby to byli moi dobrzy znajomi.
A przecież nie są.

W osiatnim półtora roku byłam w ciąży i urodziłam dziecko, ale to wszystko odbyło sie jakby przy okazji.

Rola osoby wspierającej kogoś, kto ciężko i przewlekle choruje jest bardzo trudna.

To codzienne zmaganie się z niepewnością i obawą o to, co przyniesie kolejny dzień.
To także ciężar decydowania co i ile chory powinien wiedzieć.
To nakładanie maski uśmiechu podczas kiedy dusza wyje z rozpaczy i bezradności.
To wzięcie na siebie odpowiedzialności za sposób i rodzaj leczenia.
To konieczność poradzenia sobie ze strachem o najgorsze, bo jeśli on weźmie górę to sparaliżuje, a paraliż wyklucza działanie, które jest niezbędne.
To pogodzenie się z tym, że całą uwagę otoczenia skupia chory, bo to on cierpi.
Ty też co prawda cierpisz, inaczej, ale to chory ma diagnozę.
To gotowość do wstawiania w nocy, by zmienić piżame, przynieść leki, zmierzyć gorączkę. Nawet jeśli jest to trzeci raz w ciągu nocy i przed chwilą wstawało się do dziecka.
To cisza bezsennych nocy, gdy pytania "a co jeśli jednak nie... " albo " jak sobie poradzę" dudnia w głowie niczym młot.
To trudna sztuka pamiętania, że w tym wszystkim też jest się ważnym.
To danie sobie prawa do tego, by mieć czasem gorszy dzień i jednoczesne pilnowanie, by nie zrobił się z tego gorszy tydzień, miesiąc, rok, bo przecież "ktoś musi".
To korzystnie z całej swojej siły, choć tak bardzo tęskni się za tym, by być czasami tym słabszym.
To zabawa z dzieckiem, śmiech, który się wydobywa z wnętrza, które uparcie mówi "ja się nie bawię".

To zdolność do poświęceń, które- jeśli wypływają z miłości- wcale nimi nie są.

Ostatnie osiemnaście miesięcy było najtrudniejszymi w moim życiu.
Ale, o ironio, były to także zdecydowanie najszczęśliwsze miesiące mojego życia.

Miałam i mam niezwykły zaszczyt towarzyszyć mojemu mężowi w tak ważnym dla niego czasie.

Zbliżyliśmy się do siebie jak nigdy wcześniej.
Poznaliśmy i pokochaliśmy do szaleństwa naszą córeczkę.
Żegnaliśmy się jakbyśmy się mieli już nie zobaczyć i ocierałam z twarzy męskie łzy.
I te rozpaczy.
I te szczęścia.

Przegadaliśmy dziesiątki godzin, przemilczeliśmy drugie tyle.

Rozmawialiśmy o ostateczności i o niczym.
Mamy po dwadzieścia kilka lat, a bagaż doświadczeń, którym można by obdzielić kilka osób.

To wyjątkowy czas.
Cieszę się, że w nim jestem.
Że mogę wykorzystać swoje umiejętności, siły, chęci by uczynić go czymś więcej niż zrywanymi kartkami z kalendarza.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz