sobota, 30 grudnia 2017

Co za rok.

Kiedy Eliasz zachorował byłam w ciąży. Spodziewaliśmy się naszej upragnionej córeczki i usłyszeliśmy diagnozę. 

Nagle, z dnia na dzień z radosnego oczekiwania nasze życie zmieniło się w smutną naukę nowej rzeczywistości.
Z wizytami u lekarzy, wyjazdami do Wrocławia, z chemią, z jej skutkami ubocznymi, badaniami, Z dnia na dzień, z chemii na chemię wszystko było coraz bardziej oswojone. 
Szpitalne korytarze już nie takie obce, pielegniarki wolajace po imieniu. Wiedzieliśmy na przykład, że jak we wtorek Eliasz weźmie chemię to wstanie najszybciej w piatek wieczorem. Cokolwiek planowaliśmy braliśmy to pod uwagę. 
Nasza nowa codzienność.

Mili urodziła się w połowie października.
Było nam ciężko.
Miałam w domu noworodka i poważnie chorego męża.

Szóstego grudnia Eliasz przyjmowal ostatnią z zaplanowanych chemioterapii, potem miało być już dobrze. 
W tamtym okresie często powtarzalismy sobie: oby wytrzymać do końca roku. 

Te słowa podtrzymywaly nas na duchu. 
To jeszcze tylko kilka tygodni, kilka dni i wszystko wróci do normy.
Oby wytrzymać do końca roku. 

Pierwszego stycznia poszliśmy na spacer.
Krótki, bo Eliasz nie miał sił, ale zapamiętam go do końca życia. 

Kiedy szliśmy drogą, pomału pchając przed sobą wózek z naszym największym skarbem Eliasz powiedział mi, że zauważył nowe powiększone węzły chłonne. 
Oboje wiedzieliśmy co to oznacza. 
Pamiętam, że tylko przytuliliśmy się wtedy do siebie. 
Nikt nic nie powiedział.

Trzeciego stycznia, Eliasz jechał na badanie PET, które miało potwierdzić skuteczność leczenia. 
Ale wynik był nam już znany.

Chłoniak, na którego choruje Eliasz z reguły bardzo dobrze się leczy. Trwale udaje się wyleczyć jakieś 80-90% pacjentów. Jest tylko jeden warunek- nowotwór musi zareagować na chemię. Jeśli jest inaczej lekarze nazywają to opornością na leczenie i zaczynają się poważne trudności w leczeniu.

A więc od trzeciego stycznia mieliśmy oporność na leczenie. Nasze "oby do końca roku" zaczęło brzmieć jak żart, ale wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze jak bardzo będzie on ponury.

Sama nie wiem czemu to wszystko wspominam. Od kilku dni chodzą mi po głowie wydarzenia z ostatnich miesiący. Może dlatego, że w końcu mam przestrzeń, by je poprzeżywać.

Ten rok był dla mnie wyczerpujący.
Eliasz z dwunastu miesięcy spędził w szpitalu około pięciu. To prawie pół roku. 
Pamiętam jak wiosną przez telefon dowiedziałam się jakie Eliasz ma rokowania. Zadzwoniłam do mamy, poprosiłam żeby natychmiast zabrała Milusie i wyszłam z domu. Poszłam do lasu i wyłam. To nie był płacz. To było wycie, wyłam jak zwierzę. 

A potem musiałam wrócić, zająć się jak gdyby nic dzieckiem, zadzwonić do Eliasza, udawać, że wszystko jest w porządku, opowiedzieć jak tam Milusia i co porabiałam.

W tamtym okresie mocno bolał mnie brzuch. Po kilku dniach i kolejnej nieprzespanej nocy pojechalam do lekarza. Zamiast tabletek na niestrawność, która jak mniemalam wtedy mnie męczyła przywiozłam ze sobą leki uspokajające i nasenne. 

Mogłam spać, zamiast dosłownie telepać się ze starchu pod kołdrą. "Chemiczna litość" jak to nazywała Wisława Szymborska.

Karmiłam córkę i myślałam o Eliaszu, jedną ręką kołysałam ją w wózku, a drugiej trzymałam telefon rozmawiając z lekarzem.
Odpowiadałam uśmiechem na jej uśmiech, tuliłam ją, choć tak bardzo pragnęłam, by ktoś utulił mnie razem z całym moim lękiem i bezradnością. 
Byłam silna, ale w środku sama byłam dzieckiem, które chce na ręce.

Pewnego dnia ktoś do mnie podszedł i rozmawiałam z nim chwilę. Potem odszedł i po chwili ja nie tylko nie wiedziałam o czym rozmawialiśmy, ale też nie pamiętałam kto to był. 
Byłam gigantycznie przemęczona psychicznie. Czasem gdy w komputerze coś się zepsuje system przełącza się na tryb awaryjny i można wykonać tylko najważniejsze funkcje. 
Taki właśnie był mój mózg. Tryb awaryjny, poza Mielenką i Eliasza chorobą nie ogarniałam nic. 
Moja siostra jakiś czas temu wspomniała, że będąc u mnie w tamtym okresie z przerażeniem odkryła, że w lodówce nie miałam nic co nadawaloby sie do zjedzenia. 
To co było bylo popsute i nie było świeżych rzeczy. Czy jadłam? Co jadłam? Nie pamiętam.

Były też wyjazdy do Eliasza, dnie spędzane przy szpitalnym łóżku, uśmiechanie się, gdy w środku dusza wykrzywiona w grymasie rozpaczy. Noc spędzona w szpitalnej noclegowni i potworna tęsknota co córką. Wyrzuty sumienia kwitowane w kółko tym samym "nie mam wyjścia".

Potem było lato i było jeszcze gorzej. Była intensywna terapia i niedługo później informacja lekarzy: został Wam tylko Nivolumab.

Decyzja była szybka i nie wahalam się ani minuty. Dziesięć dni później Eliasz wziął pierwszą dawkę wartą dziesięć tysięcy.
Potem wziął jeszcze siedem. 
Bez problemu poruszałam się po procedurach zakupu, choć co dwa tygodnie były one dla mnie źródłem stresu. 
Czułam się i byłam odpowiedzialna za wszystko. Za Milusie, za zdrowie Eliasza, za prowadzenie zbiórki, za załatwienie kolejnej dawki i gdzieś na końcu też za samą siebie.

W listopadzie Eliasz poszedł na przeszczep szpiku. Pewnego dnia jego wyniki tak bardzo się obniżyły, że było realne zagrożenie życia. Pojechałam wtedy do Wrocławia, wynajęłam pokój w jakimś kiepskim motelu i choć nie mogłam widzieć Eliasza to chciałam być blisko. Blisko "w razie co".
Leżałam w tym zatęchłym pokoju, patrzyłam w sufit i czułam się rozdarta. Nie byłam ani z nim, ani z Milusią, na nic nie miałam wpływu. 
W tej całej bezradności to było jedyne co mogłam zrobić. Gdy tylko wyniki troszkę się poprawiły wsiadłam w pociąg i pojechałam do domu. 

Wielu osób, które poznaliśmy na oddziale dziś już nie ma. Nie żyje też Paweł, o którym był na blogu wpis. Umarł któregoś dnia na intensywnej terapii. Eliasz wtedy mi powiedział: widzisz, a ja jak wróciłem z intensywnej to powiedziałem mu, że jak kiedyś będą go tam wieźli, to żeby się nie bał, bo nie jest tam tak źle. Więc przynajmniej jak go tam zabierali to był spokojny.

Pół roku temu życie Eliasza wisiało na włosku. W sumie wisiało przez cały rok, ale latem ten cienki włosek był jeszcze naderwany i to z obu stron. Z jednej przez sepsę, z drugiej przez wyniszczajacy organizm, rozsiany nowotwór.
Podobno w dzisiejszych czasach nie ma cudów, ale są cudaki.
Eliasz, ja, Milusia, ale też każdy z Was, kto nam pomógł takim cudakiem jest. 

Na tym cieniutkim naderwanym włosku wyciągnęliśmy go na powierzchnię życia. 

Pierwszego stycznia Eliasz powiedział mi, że leczenie nie działa, dwudziestego pierwszego grudnia opuścił szpital po udanym przeszczepie szpiku. 
Klamra się zamknęła. 
Oby wszystko co się w niej mieściło, każdy lęk, każda bezradność, każde cierpienie i każda wylana łza  w niej pozostało. 

Kilka dni temu siedzieliśmy na kanapie i oglądaliśmy film. Film był z gatunku "o niczym" i chyba obojgu z nas myśli uciekały w innych kierunkach. W pewnym momencie padło pytanie: jak to jest, że zdrowi mają tyle marzeń- chcieliby kupić sobie to czy tamto, pojechać na jakieś super wakacje, mieć lepszy samochód, a chorzy mają tylko jedno?

 No właśnie.


wtorek, 31 października 2017

Trudny czas, szczęśliwy czas.

Jest wtorek, jest po szóstej rano, dzięki zmianie czasu na dworze jest jeszcze szaro, ale niebawem i to się zmieni. Poranek jest zimny i deszczowy. Jedziemy autostradą do Wrocławia, krople deszczu spływają po szybie samochodu, patrzę na nie i nie mogę uwierzyć kiedy to zleciało.
Za nami półtora roku życia w cieniu choroby. Półtora roku walki.
Który to już wyjazd?
Nie liczę, ale chyba bliżej stu niż dziesięciu.
Wykonane telefony to już na pewno setki.
W smartfonie mam zapisane numery do lekarzy, szpitala, apteki, administracji, firmy farmaceutycznej, fundacji.
Wszystkie w użyciu, wszystkie często. Zupełnie jakby to byli moi dobrzy znajomi.
A przecież nie są.

W osiatnim półtora roku byłam w ciąży i urodziłam dziecko, ale to wszystko odbyło sie jakby przy okazji.

Rola osoby wspierającej kogoś, kto ciężko i przewlekle choruje jest bardzo trudna.

To codzienne zmaganie się z niepewnością i obawą o to, co przyniesie kolejny dzień.
To także ciężar decydowania co i ile chory powinien wiedzieć.
To nakładanie maski uśmiechu podczas kiedy dusza wyje z rozpaczy i bezradności.
To wzięcie na siebie odpowiedzialności za sposób i rodzaj leczenia.
To konieczność poradzenia sobie ze strachem o najgorsze, bo jeśli on weźmie górę to sparaliżuje, a paraliż wyklucza działanie, które jest niezbędne.
To pogodzenie się z tym, że całą uwagę otoczenia skupia chory, bo to on cierpi.
Ty też co prawda cierpisz, inaczej, ale to chory ma diagnozę.
To gotowość do wstawiania w nocy, by zmienić piżame, przynieść leki, zmierzyć gorączkę. Nawet jeśli jest to trzeci raz w ciągu nocy i przed chwilą wstawało się do dziecka.
To cisza bezsennych nocy, gdy pytania "a co jeśli jednak nie... " albo " jak sobie poradzę" dudnia w głowie niczym młot.
To trudna sztuka pamiętania, że w tym wszystkim też jest się ważnym.
To danie sobie prawa do tego, by mieć czasem gorszy dzień i jednoczesne pilnowanie, by nie zrobił się z tego gorszy tydzień, miesiąc, rok, bo przecież "ktoś musi".
To korzystnie z całej swojej siły, choć tak bardzo tęskni się za tym, by być czasami tym słabszym.
To zabawa z dzieckiem, śmiech, który się wydobywa z wnętrza, które uparcie mówi "ja się nie bawię".

To zdolność do poświęceń, które- jeśli wypływają z miłości- wcale nimi nie są.

Ostatnie osiemnaście miesięcy było najtrudniejszymi w moim życiu.
Ale, o ironio, były to także zdecydowanie najszczęśliwsze miesiące mojego życia.

Miałam i mam niezwykły zaszczyt towarzyszyć mojemu mężowi w tak ważnym dla niego czasie.

Zbliżyliśmy się do siebie jak nigdy wcześniej.
Poznaliśmy i pokochaliśmy do szaleństwa naszą córeczkę.
Żegnaliśmy się jakbyśmy się mieli już nie zobaczyć i ocierałam z twarzy męskie łzy.
I te rozpaczy.
I te szczęścia.

Przegadaliśmy dziesiątki godzin, przemilczeliśmy drugie tyle.

Rozmawialiśmy o ostateczności i o niczym.
Mamy po dwadzieścia kilka lat, a bagaż doświadczeń, którym można by obdzielić kilka osób.

To wyjątkowy czas.
Cieszę się, że w nim jestem.
Że mogę wykorzystać swoje umiejętności, siły, chęci by uczynić go czymś więcej niż zrywanymi kartkami z kalendarza.




środa, 11 października 2017

Gwiazdy

"Dwoje ludzi wyglądało przez więzienne kraty.
Jeden widział błoto.
Drugi widział gwiazdy."
...
Od dwóch tygodni znamy wynik. Jest bardzo dobry. Lepszy niż się spodziewałam.
W myśl zasady, że lepiej być mile zaskoczonym, niż niemile rozczarowanym nie obiecywałam sobie zbyt wiele.

W leczeniu Eliasza tak naprawdę nigdy nie mieliśmy dobrych wieści. Po każdym rodzaju zastosowanego leczenia następowało pogorszenie. Zmiany zamiast się cofać jeszcze bardziej się rozwijały.
Każdy następny wynik był gorszy.
Kiedy w styczniu Eliasz przyjął kolejny rodzaj chemii, sami zauważyliśmy, że nie działa. Wyczulismy na szyi guzy.
To była niedziela wieczorem, we wtorek Eliasz miał być przyjęty do szpitala na kolejną dawkę.

Nie wiedzieliśmy co robić, tak naprawdę jesteśmy jeszcze dziećmi.
Do niedawna nic nie wiedzieliśmy o życiu, a teraz musimy decydować co robić w takich sytuacjach.
W poniedziałek o piątej rano wsiedliśmy więc do auta i pojechaliśmy do Wrocławia.
Profesor potwierdził.
Nie działa. Jest gorzej.
Wracalismy wtedy do domu i Eliasz pół drogi żartował. W końcu powiedział: 
- Cieszę się, ale sam nie wiem z czego. Chyba z tego, że nie muszę jutro iść do szpitala.

To były gwiazdy zamiast błota.

Niedługo później zdarzył się jeden wyjątek i  usłyszeliśmy naprawdę dobre wieści.
W ten poniedziałek u profesora spytaliśmy czy jeśli nic na ten nowotwór nie działa, to czy może być tak, że to nie jest rak tylko coś innego. Profesor powiedział, że zmiany, które Eliasz ma są typowo nowotworowe, ale ręki nie daje sobie uciąć. Jeśli chcemy możemy pobrać jeszcze raz wycinek i zbadać.

Chwyciliśmy się tej nadziei tak mocno, że kolejne dni upłynęły nam na znalezieniu lekarza, który pobrałby ten wycinek i zawiezieniu go do Poznania. 

Ponieważ za badanie płaciliśmy sami, wynik miał być szybko.
I był. 
Dwa dni później Eliasz zerwał się o ósmej rano na nogi, poszedł do pokoju i wykręcił numer do Poznania. 
- we wstępnym badaniu nie widzę komórek nowotworowych. Jutro porównam z poprzednim wynikiem i zrobię szczegółowe badanie. Proszę dzwonić jutro rano.

Te słowa wprawiły nas w stan euforii. Tuliliśmy się i płakaliśmy ze szczęścia, bo to oznaczało koniec naszych kłopotów.
Koniec szpitali, chemii, badań, zlego samopoczucia. 
Początek nowego-starego życia.
Wszystko wróci do normy.

Nagle Eliasz uwolnil się z naszych objeć i pobiegł do sypialni. 
Milusia wtedy smacznie spała.
Wziął ją na ręce i zaczął radośnie podrzucać.
- Córciu tatuś jest zdrowy, zdrowy, zdrowy!
Będę się z Tobą bawił, opiekował się  Tobą, nauczę Cię jeździć na rowerze! Będziemy na zawsze razem! 

Eliasz spytany o najszczęliwszy dzień swojego życia zawsze mówi, że nasz ślub i narodziny Milusi. Ale ja nigdy, przenigdy nie widziałam go bardziej szczęśliwego niż tego styczniowego poranka, gdy ściskał i przytulał naszą córeczkę.

Zapamiętam ten widok na zawsze.

Tego dnia pojechaliśmy też w odwiedziny do mojej siostry.
Poza jedną osobą nikt nie wiedział o naszym szczęściu- ona także.
Późnym wieczorem dostałam sms: "Dziękujemy za miły wieczór. Było super, Eliasz był taki jakiś inny i Ty też"

Z tą naszą innością poszliśmy spać. 
Pierwszy raz od bardzo dawna spałam snem spokojnym. Tak dobrze było mi z myślą, że to już koniec tej walki.

Następnego dnia rano Eliasz zadzwonił, by potwierdzić ostatecznie dobre wieści.
Niestety tym razem usłyszeliśmy, że jednak pierwotna diagnoza jest trafna. 
To nowotwór.

Po skończonej rozmowie też się przytuliliśmy, też były łzy, ale inne. 

Mam nadzieję, że zapomnę kiedyś to uczucie rozczarowania i zawiedzionych nadziei.

Nigdy później nie rozmawialiśmy na ten temat. 
Po prostu życie potoczyło się dalej, kolejna chemia, kolejne leczenie, kolejne złe wieści.

Dlatego teraz, tym razem nie obiecywaliśmy sobie nic. 
Kiedy odebraliśmy wynik byliśmy w Centrum Obkologii.
Była siódma rano i korytarze o tej godzinie są już zatłoczone. 
Są młodzi, są starzy, kobiety i mężczyźni.
Każdy z diagnozą.
Każdy z nich kiedyś czuł ten strach, gdy w ręku trzymał kopertę z wynikiem. 

Mam nadzieję, że choć trochę rozpromienił im się dzień widząc dwoje młodych małżonków, trzymających otwartą kopertę i padających sobie w ramiona. 

To miejsce pełne jest łez, ale łzy szczęścia widzi się tam rzadko.

...
Jesteśmy w trakcie tej podróży. 
Zrobiliśmy ogormny krok w przód, ale wciąż idziemy.

Niewyobrażalnie trudne wydarzenia za nami i niewyobrażalnie trudne przed nami.

Można widzieć błoto.
Ale my pobędziemy trochę wśród gwiazd.

sobota, 9 września 2017

Żółw

Czytacie mojego bloga. Mówicie, że piękny, wzruszający, że wyciska łzy.

Siedzę i czytam mojego bloga.
Czytam to jak opowieść o nie swoim życiu.
Trudną, bolesną, przeplatana szczęściem i chwilami wytchnienia, ale nie moją.

Czytam i mnie to nie wzrusza.
Nie wiem czemu.
Jakby te emocje nie były moje.
A przecież moje są.

Przecież to ja myśląc, że Eliasz umiera  z suchym, zaschnietym gardłem i trzesacymi się nie tylko kolanami, ale całym ciałem wyszłam z sali. Chodziłam po szpitalnym korytarzu jak w amoku, po to by po chwilii wrócić. Nie wiedzialam co robic, ale pomyślałam sobie, że jedyne co mogę w tej sytuacji zrobić to przy nim być.
Wróciłam więc na sale, usiadłam obok niego, złapałam go za rękę i po prostu byłam. Eliasz oddychał ciężko, leżał pod tlenem, a ja raz po raz glupkowato się uśmiechając próbowałam udawać, że wszystko jest w porządku. Jak przyjechalam do niego o ósmej rano do Wrocławia to kupilam sobie śniadanie w kiosku, ale nie moglam wtedy przełknąć ani kęsa.
W środku po prostu cała drżałam.
Cała, każdy nerw.

A myślałam, że lęk przed jego śmiercią mam już oswojony, bo przecież zaledwie parę dni wcześniej lekarze na intensywnej terapii dali mu dziesięć procent szans na przeżycie.

Tak naprawdę dali mu pięć, ale jak lekarz powiedział, ze "pięć" to spojrzałam na niego takim przerażonym i błagalnym wzrokiem, jakbym prosiła sąd o łaskawszy wyrok. I on wtedy dodał "no, może dziesięć"
Ten wzrok, to przerażenie to też byłam ja.

Często pytacie mnie jak się czuje Eliasz.
Potrafię odpowiedzieć.
Wiem kiedy czuje się słabiej, nawet gdy mi tego nie powiedział.
Wiem czy się w nocy pocił, bo instyktownie sprawdzam to, gdy się przebudzam kilka razy w ciągu nocy. Przesuwam nogę na jego połowę i czuję czy prześcieradło jest mokre czy nie.

Wiem też kiedy ma gorączkę, bo gdy mnie tuli do siebie to staram się wyczuć czy jest normalny czy jest gorący. Wyczuwam różnicę nawet kilku kresek więcej na termometrze.

Taka nienormalność w na pozór normalnym życiu.
Taka niezdrowość w zdrowym związku.

Czasem ktoś pyta też jak czuję się ja.
Nie potrafię odpowiedzieć.
Mówię, że dobrze, że daję radę.

Bo przecież jest teraz dobrze, Eliasz jest w domu, spędzamy czas razem. Może musi być dłużej w łóżku, może szybko się męczy, ale jest.

Bo przecież daję radę.
Daję radę ogarnąć dziecko, dom, daję radę załatwić co dwa tygodnie lek i pieniądze na niego.

To jest skorupa żółwia.
Twarda i gruba.
Pod spodem jest miękkie i ciepłe ciało, które się pod nią chowa.

W czwartek Eliasz jedzie na badanie, które pokaże czy lek działa czy nie.
To dobrze, to fajnie - odpowiadacie.
Też się cieszę- odpowiadam.

To jest skorupa żółwia.

Od kiedy Eliasz zachorował nigdy, ani razu nie było dobrych wieści.
To znaczy były raz, ale to materiał na osobny wpis.
Wszystkie wyniki były złe.
Zawsze pokazywały progresję.
Jest sobota, a ja myślami jestem o siódmej rano  za półtora tygodnia we wtorek, kiedy to będziemy odbierać wynik.
Znam ten strach przed otwarciem koperty.
Znam i już go czuję.

I to jest ciało żółwia.

Byliśmy dziś na ślubie Eliasza przyjaciela.
Byli piękni, młodzi, uśmiechnięci i lekko zestresowani swoim najważniejszym dniem.
Radość od nich promieniała.
To bylismy my trzy lata temu.

Kiedy składaliśmy życzenia, Eliasz powiedział im, żeby byli zdrowi.
I szczęśliwi- dodała skorupa.

A ciało żółwia się pobeczało.
Dobrze, ze skorupa jest nieprzemakalna.






piątek, 25 sierpnia 2017

Życie



Chodzimy późno spać. Mamy małe dziecko i jak zaśnie to mamy czas dla siebie. 

Telewizor włączamy rzadko, bardzo rzadko.
Czasem siedzimy w ciszy, ale najczęściej rozmawiamy. 

W ciagu dnia jest co na obiad i podaj mi smoczek, a wieczorem jest o czym myślisz i opowiedz mi o tym więcej.

Lubię te nasze wieczorne pogaduchy. I chociaż codziennie obiecujemy sobie, że w końcu pójdziemy wcześniej spać to codziennie jest tak samo. 
Kilka dni temu, kiedy już wygodnie leżałam w łóżku i próbowałam zasnąć dostałam sms: idziesz do pokoju pogadać?

Chwilę się waham.
W końcu już prawie śpię, a tak znowu zejdzie ze dwie godziny. 
Ale jak Eliasz był w szpitalu to zasypiałam sama w ciszy,  z jedną połową łóżka pustą i tak bardzo chciałam żeby był.
I jest. 
Nie wiem na jak długo, dzisiaj jest w domu, jutro może być w szpitalu.
Już nie raz tak było. 

Wstaję.

Rozmawiamy na luźne tematy, akurat padł temat nałogów.
Mówię mu o swoich małych uzależnieniach, między innymi od telefonu i słodyczy.

- A Ty jesteś od czegoś uzależniony?- pytam.
- Od życia- odpowiada. 

Cisza.
Szach- mat, po raz kolejny Eluś.
Dwa słowa i w tych dwóch słowach cała prawda o nim. 

Nie mogę zasnąć.
Nie mogę zasnąć z tymi słowami.

Jak bardzo to życie u niego widać. 
Kilka tygodni temu był w krytycznym stanie, lekarka, która była wtedy na sali na intensywnej terapii powiedziała: ja wychodzę, nie mogę patrzeć jak on umiera.

A on żyje.

Jak wrócił z intensywnej terapii i leżał na hematologii zrobiono mu badania. Wykazały, że nowotwór się bardzo rozwinął. Tak bardzo, że naciekał na płuco, zbierał mu się tam płyn i nie mógł oddychać.
Kiedy przyszłam do niego w poniedziałek rano to leżał pod tlenem i się dusił.
Wtedy to ja wyszłam, bo myślałam, że umiera.
Ale nie powiedziałam tego.
Kilka godzin później wieźli go na wózku na badanie i kiedy wrócił to śmiał się od ucha do ucha.
Pytam z czego.
- A bo jak tylko wjechaliśmy do windy to zszedłem z tego wózka i poszedłem na nogach, a jak wracaliśmy to w windzie sanitariusz mówi do mnie: siadaj na wózek, żeby nie było, że chodzisz, bo ja Cię miałem wieźć. 
I takie to było jego umieranie.

Bo on wciąż żyje.
Żyje i to jak.

Kończą się wakacje, ale chyba spędziliśmy je najlepiej jak się dało. 
Jeździliśmy wypocząć nad pobliski zalew i choć Eliasz się nie kąpał to z nami był.
Zajadaliśmy się lodami.
Braliśmy Milusię i chodziliśmy po mieście, czasem z celem, czasem bez celu. 
Robiliśmy często grilla, jedliśmy Eliasza ulubioną karkówkę i grillowana białą kaszankę. 
Spędzaliśmy czas z innymi i sami ze sobą.
Udało też nam się raz wyrwać na randkę.



Po prostu byliśmy. 
To było wyjątkowe lato.

Byliśmy na dnie, żeby teraz ogrzewać się słońcem na suchym lądzie.

Byliśmy tak blisko śmierci, ale zwyciężyło życie.
...

Wtedy tego wieczora Eliasz dodał jeszcze po chwili: 
- No i od Ciebie i od Milusi jestem uzależniony.

Cóż, męża z takim nałogami mogę mieć.

niedziela, 6 sierpnia 2017

Pomoc


Wracamy po tygodniu pobytu w szpitalu do domu, tego samego domu, ale do innej już rzeczywistości, bo zapadła diagnoza.
Na stole mamy ciepły posiłek.


Kilkadziesiąt wyjazdów do Wrocławia. Kilkadziesiąt razy potrzebny kierowca, od piątej rano do nie wiadomo której.
Zawsze jest.

Urodziła się Mili.
Odwiedziła nas położna. Waży i mierzy córkę, ktoś puka do drzwi. Znajomi przywieźli nam obiad. Jest zdziwiona, pyta czy to ktoś z rodziny. Nie. Codziennie, od kiedy wyszłam ze szpitala, ktoś nam przywozi obiad.
"Musicie być bardzo dobrymi ludźmi"
Możliwe, ale mamy też bardzo dobrych przyjaciół.

Wiozę Eliasza do lekarza, bo źle się czuje. Do domu już nie wraca i to przez półtora miesiąca. Muszę mu dowozić rzeczy, muszę go odwiedzać, muszę też opiekować się córka. 
Na każde zawołanie mam mamę. Czy to jest późny wieczór, bo muszę, bo już, bo jutro wiozą go karetka do Wrocławia i czegoś tam nie ma, czy to jest czwarta pięćdziesiąt, bo tak odjeżdża pociąg, zawsze mogę na nią liczyć. 
W każdy wtorek, piątek, sobotę, w każdą niedzielę i dni ustawowo wolne od pracy.
Kiedy pierwszy raz zostawiam ją na noc, serce rozpada mi się na kawałki. Ale wiem, że jest bezpieczna, że mama troszczy się o nią jak o własne dziecko.
Wiele razy pokrzyżowalam jej plany. 
Nigdy nie dala mi tego odczuć.

Dostaję złe wieści o zdrowiu Eliasza, nie śpię całą noc, rano czuję, że muszę do niego pojechać, ale nie mam z kim.
Jeden telefon i "dobrze, będę po Ciebie za godzinę".

Eliasz tęskni za córka, tęskni tak bardzo, że załatwia sobie przepustkę z oddziału, z którego nie ma przepustek.  
Brat Eliasza przywozi mnie i Mili do Wrocławia. Łzy wzruszenia, pięć godzin przytulania i całusów.

Kiedy Eliasz leży tygodniami w szpitalu trzeba mu wyprać ubrania i czasem dowieźć coś do jedzenia.
Bratowa, kobieta o złotym sercu.

W piątek rano dowiaduję się, że w poniedziałek trzeba przywieźć z Poznania do Wrocławia Eliasza preparaty do badania.
I w piątek w południe już wiem kto pojedzie.
Ten ktoś bierze w poniedziałek urlop.
Głupio mi, mówię mu o tym.
-Nie przejmuj się, to mój urlop i wykorzystuję go na to na co chcę.
Chcę Wam pomóc.

Eliasz leży na intensywnej terapii, a ja z tym wszystkim na głowie ogarniam tylko to co najważniejsze. 
Czyli Eliasza i Milusię.
Przyjeżdża ktoś posprzątać mi w mieszkaniu.
Ktoś inny zadbał bym miała coś w lodówce, gdy wracam z Wrocławia.

Czasem wychodzę późnym wieczorem z domu, spaceruje i płacze.
Mam takie osoby, do których mogę zadzwonić zawsze.

Mówicie, że jesteśmy dzielni.
To prawda. 
Ale jesteśmy dzielni także dzięki Wam.

Nie o wszystkim wspomniałam.
Nie o wszystkich napisałam.
Wszystkim bardzo dziękuję.

wtorek, 1 sierpnia 2017

Trzydzieści

Kiedy byłam dzieckiem ludzie po czterdziestce wydawali mi sie bardzo starzy.
Myślałam, że młodość jest do dwudziestki, później do trzydziestki jest dorosłość, po trzydziestce zaś jest wiek średni, a po czterdziestce właśnie starość.
Nie wiem co w mojej głowie zwiastowały kolejne dekady, ale patrząc na tak szybko postępująca starość, to raczej nie można się było spodziewać w nich zbyt wiele.

Czas leci szybko, nie tylko mi. 
Podobno im człowiek starszy tym czas leci szybciej. 
Jest poniedziałek, zaraz wtorek, środa, weekend i kolejny poniedziałek. 
Dopiero zaczęły się wakacje i za chwilę się skończą.
Niedawno był początek roku, a już jesteśmy dobrze za jego połową.

Zawsze bałam się mojej trzydziestki.
Przekroczenia tej symbolicznej granicy, kiedy to z przodu nie stawiamy już dwójki.  
Bałam się, że najlepsze lata będę miała już za sobą. 

Nie wiem jakie lata mam jeszcze przed sobą, ale wiem, że te które mam teraz są lepsze od tych co miałam kiedyś.

Chociaż bardzo trudne, to jednak lepsze.
Bo jest w nich miłość.
Do męża i bezgraniczna do córki.
Nie ma w nich lęku.
Co prawda jest jeden solidny, ale mnie nie paraliżuje.
Już nie.
Nie ma też we mnie wstydu przed swoją wrażliwością.
Płaczę ze szczęścia i ze smutku, ze wzruszenia i ze złości. 
I nie wstydzę się już tych łez. 

Dzięki Eliasza chorobie mam też pewną mądrość, choć akurat tego rodzaju mądrości wolałabym chyba nie nabyć. 

A trzydziestka przyszła kilka miesięcy temu.
Przyszła co prawda spodziewanie, ale przemknęła prawie nie zauważona.

Prawie, bo Eliasz leżał wtedy w szpitalu, a ja tego wieczora kiedy położyłam już spać Milusie i zrobiłam wszystko co miałam zrobić, wzięłam do ręki telefon i wklepałam kilka słów.
Oto one.
"23.03.2017
Godzina 22:26.  Jeszcze przez godzinę i 34 minuty mam 29 lat. Symboliczna granica zostanie przekroczona. Od kilku lat się tego bałam. Tej trójki z przodu, trzydziechy, pożegnania młodości. Dziś boję się czegoś innego. Czegoś, co mi nawet nie przechodzi przez gardło, a co dopiero przez klawiaturę telefonu. 

A więc mam prawie trzydzieści lat i poza tym mam jeszcze:
- męża, choć ostatnio bardziej nie mam niż mam
- dziecko, cudne, wspaniałe, piękne, moje, najmojsze
- kota, tak, tak Elka dożyła mojej trzydziechy
Myślę co jeszcze mam...ale jeśli mam tych dwoje wyżej to mam wszystko."

I oby to "wszystko" było nadal.
I oby zawsze było dla mnie wszystkim.

piątek, 21 lipca 2017

Córka

Jest takie powiedzenie, że jest tylko jedno najmądrzejsze, najgrzeczniejsze i najpiękniejsze dziecko na świecie.
Ma je każda mama.
Mam i ja.

Mam córkę, wyjątkową.
Nie wiem czy jest wyjątkowa, bo takie są okoliczności, w jakich się u nas pojawiła, czy też byłaby taka, gdyby było normalnie.
I to jest takie nie wiem, które nigdy się nie dowiem, bo jak mawiała moja ulubiona poetka "nic dwa razy się nie zdarza".

A zdarzyło się tak, że czternastego października ubiegłego roku pojawiła się na świecie.
Czas był wtedy trudny, tak nam się przynajmniej wydawało, bo teraz wiemy, że może być jeszcze trudniej.
W każdym razie Eliasz jeździł na chemię co dwa tygodnie i tak naprawdę tylko tydzień żył i to ledwo, następny tydzień leżał, musiała być cisza, musiało być ciemno i blisko do łazienki.

Przed jej narodzinami, a po diagnozie często zastanawialiśmy się, jak to będzie jak ona się urodzi.
W końcu narodziny pierwszego dziecka to rewolucja dla każdej pary, a co dopiero dla pary, która kilka miesięcy wcześniej już jedną rewolucję przeszła.

Śmiejemy się czasem, że życie nam się dwa razy przewróciło, więc jeśli jest kwadratem, to jak się przewróci jeszcze dwa razy to wszystko wróci do normy.

Okazało się jednak, że nie było się czego bać.
Mili od pierwszych swoich chwil pokazała nam, że wie i że rozumie.
Była spokojna, nie wymagająca, zdarzało się, że nie płakała przez kilka dni.
Gdy tylko na jej twarzy pojawił się pierwszy uśmiech stał się jej znakiem rozpoznawczym.
Uśmiecha się do każdego.
Zaczepia tym swoim uśmiechem bliskich i obcych, znajomych i przechodniów. Trudno przejść koło niej obojętnie.
Każdego lubi.
Do każdego może pójść na ręce.
Z każdym może zostać.
Jest ufna, szczera i otwarta.
Kiedyś trzeba będzie ją nauczyć z tej ufności mądrze korzystać, ale dziś to ważne.

Jak jadę do Eliasza na dwa lub trzy dni to na pożegnanie robi mi "pa, pa"'.
Musiałabym pojechać nawet, gdyby z rozstaniem wiązał się histeryczny płacz.
Ale dzięki temu gdy jadę, to jadę z bolącym sercem, a nie z sercem rozdartym na kawałki.
Dzięki temu, gdy wiem, że mojej mamie jest z nią ciężko to mogę poprosić kogoś, by po nią przyjechał, zabrał i wiem, że ona pojedzie i że będzie tam spokojna.
Dzięki temu też, gdy jestem w szpitalu, to nie dzwonię co chwilę  jak tam Milusia, bo wiem, że dobrze. 

Moje dziecko daje mi ten komfort, chociaż ja nie daję jej tego co powinna mieć.

Nie mogę chociażby dać jej siebie w stu procentach, gdy wracam ze szpitala.
To taka klinika, taki oddział, takie choroby i tacy chorzy, w tym jeden mi najbliższy, że to nie wychodzi ze mnie nawet, kiedy wracam do domu.

Nie mogę dać jej tez zapewnienia, że "to już córuś ostatni raz mama jedzie, a później już będę tylko z Tobą".

Jeszcze nie teraz.

Nie mieliśmy okazji być rodzicami w normalnych okolicznościach.
Nie wiemy jak by to było.
Ale wszyscy jesteśmy wypadkową genów, wychowania, okoliczności, ludzi, których spotykamy.
Ona też.
Wierzę, że zdobędzie u nas taką wiedzę jakiej potrzebuje i takie doświadczenia jakie jej zapewnimy.

Życzcie nam tego kwadratu i kolejnych dwóch przewrotów.
Pierwszym niech będzie zdrowie Eliasza, a drugim coś na miarę szczęścia jakie nas spotkało, gdy urodziła się Mili.

sobota, 15 lipca 2017

Torba.

Mam taką torbę, której nigdy nie rozpakowuję. 
To torba, którą zabieram, gdy jadę do Eliasza do szpitala. Wymieniam tylko zużyte rzeczy. Kosmetyki mam wszystkie razy dwa, jeden zestaw w łazience, jeden w torbie. 
Kiedyś po powrocie wszystko wyciągałam, torbę składałam w kostkę i chowałam na dnie szafy.
Od jakiegoś czasu już nie. 
Od czasu kiedy Eliasz więcej jest w szpitalu niż w domu.
Od czasu kiedy nie wiem, w którym momencie będę musiała do niego pojechać.
Od czasu kiedy nie wiem, ile minut będę mieć na spakowanie.
Od czasu kiedy nie wiem, ile zostanę.
I w tym całym nie wiem, mam to jedno wiem- wiem, że mam spakowaną torbę. 
To bardzo dużo.

Do tej torby czasem dokładam coś, o co prosi mnie Eliasz i mu wiozę.
Czasem zabieram coś od niego do domu.

Ale w tym całym życiu z chorobą w tle jestem świadkiem wielu sytuacji, splotów zdarzeń, niezwykłych opowieści zwykłych ludzi.

Wszystko to więc wożę za szpitala do domu w tej czarnej szmacianej torbie. 
Czasem to wszystko zaczyna ciążyć, tak jak dziś. 

W tej torbie jest Pan Waldek i jego opowieść o dzieciach. 
Pan Waldek ma zdrową dorosłą córkę. Kiedy była mała urodził im się syn. Miał wodogłowie.
Lekarze dawali mu miesiąc życia. 
- Włożyłem w jego leczenie wszystkie pieniądze.

Żył cztery lata i miesiąc.

Po niedługim czasie chcąc wypełnić pustkę zdecydowali się na kolejne dziecko.
Urodziła się córka.
- Ona coś dziwnie wygląda- powiedział do nas lekarz. 
Nastepnego dnia okazało się, że dziewczynka ma zespół Downa. 
- Płakaliśmy z żoną jak dzieci.
Wierzę.
Dziś Pan Waldek leży z Eliaszem na sali i leczy nowotwór. 
- Gdybyśmy jej nie mieli, nie wiem jak byśmy dali z żoną radę. Ona nam we wszystkim w domu pomaga.

Tak często nieszczęście okazuje się szczęściem. 
Jak dobrze to sobie przypomnieć.
Jak dobrze to wiedzieć.

Z tej torby wychyla się też lekarz, który przyjmował Eliasza na intensywną terapię.
To ten, który dał mu dziesięć procent szans.
To ten, który kazał nam się pożegnać.
Kiedy przyszedł po kilku dniach na dyżur i zobaczył Eliasza w całkiem niezłym stanie powiedział:
- Chyba byłem bardziej wystraszony Pana stanem niż Pan.
Chyba tak, ale skąd on mógł wiedzieć, że Eliasz te dziesięć procent potraktuje jak rzucona rekawicę i ją podniesie. 

Kilka dni temu przyjechałam do szpitala i kiedy szłam szpitalnym podwórkiem zaczepił mnie on.

- Cześć- powiedział Pan doktor.
- Dzień dobry- odpowiedziałam grzecznie.
Przerwał rozmowę, którą prowadził z kolegą i podszedł do mnie.
- Co u Eliasza?
Mówię.
Mówię zgodnie z prawdą.

- Ja mam myśli samobójcze, bo mi umarł ojciec- odpowiedział. Ale mam dzieci i muszę żyć. Ty masz córkę i też musisz dać radę.

Wiem. Daję.

- Mi jest trudno sobie z tym poradzić- mówi.
Nie wiem co powiedzieć. Po prostu go przytulam, a on mnie. 
- Pa- mówi.
- Pa- odpowiadam.

Nie powiedziałam mu czegoś ważnego.
Więc jeśli to czyta, albo kiedyś przeczyta, to dziękuję za uratowanie życia mojemu mężowi.
Eliasz to wojownik, bez dwóch zdań.
Ale gdyby nie Wasza szybka i skuteczna pomoc nie dałby rady.
Bez dwóch zdań.

Musiałam coś z tej torby wyjąć, bo wszystko wciąż trwa, a miejsca jest mało.

środa, 12 lipca 2017

Zdrowie

Mój czteroletni bratanek bawił się u mnie w pokoju. W pewnym momencie wstał z podłogi, podszedł do półki, wziął do ręki ramkę ze zdjęciem i zapytał:
- Ciocia, a na tym zdjęciu wujek był jeszcze zdrowy?
....
To był ostatni dzień listopada, była piękna pogoda i mój wtedy jeszcze chłopak zaprosił mnie na wycieczkę. Przyjechałam do niego pociągiem, odebrał mnie z dworca i pojechaliśmy do Karpacza. Próbowaliśmy wejść na Polanę Szrenicką, szlak był wydeptany i błyszczał w słońcu jak cieniutka warstwa lodu. To była wycieczka-niespodzianka, więc zamiast butów w góry miałam na sobie trampki. W końcu na dole nie było śniegu. 
Nie mogłam podejść pod górę. Robiłam krok do przodu i zjeżdżałam metr w dół. 
Eliasz ciągnął mnie więc do góry, albo popychał trzymając mnie za plecy. Wyglądało to zabawnie, sami się z tego śmialiśmy, ale było skuteczne. 
Posunęliśmy się w ten sposób kilkaset metrów do przodu i stwierdziłam, że to nie ma sensu. 
Eliasz chciał iść dalej, chociaż szedł za nas dwóch, zapewniał, że mnie tam zaniesie, ale ostatecznie powiedział- no dobra, pojedziemy do Szklarskiej Poręby.

Na Wodospad Szklarki weszłam bez problemu, bo nie było bardzo pod górkę. 
Przeszliśmy przez barierkę i weszliśmy na duży kamień na środku strumyka, pod samym wodospadem. 
Eliasz klęknął na jedno kolano. Szum spadającej wody wszystko zagłuszał, ale zrozumiałam, że pyta czy będę jego żoną.

Tak, będę.

Eliasz wymarzył sobie zaręczyny na Polanie Szrenickiej.
To dlatego ciągnął mnie w górę, to dlatego nie chciał wracać. 
Gdybym wiedziała to szlibyśmy tam nawet do wieczora, ale byśmy doszli.

Na zdjęciu w czarnej ramce jestem ja i mój narzeczony. 
Ja stoję z przodu, Eliasz za moim plecami obejmuje mnie w pasie. 
Zdjęcie było zrobione chwilę po, bo Eli ma mokre kolano, na którym klęczał. 
Oczy mu się błyszczą, jest uśmiechnięty swoim szczerym, szerokim uśmiechem.
Jesteśmy szczęśliwi.
...
W piątek odebrałam telefon, ze szpitala.
Nie lubię tego, serce zawsze bije mi wtedy jak oszalałe, bo to zawsze oznacza złe wieści.
Nie podadzą mu chemii. 
Bałam się tej chemii, bo miała być bardzo silna, a ja już widziałam ludzi po bardzo silnych chemiach.
Ale chyba jeszcze bardziej bałam się informacji, że jej nie dostanie.
Bo to oznacza, ze jest za słaby.
Że nowotwór robi znakomicie swoją robotę. 
Że możliwości leczenia się kończą.

- Możecie Państwo kupić ten lek, o którym rozmawialiśmy. To jedyne co możemy teraz zrobić.

Ten lek to Nivolumab
Jest bardzo skuteczny, ale nie jest refundowany.
Jest też bardzo drogi. 

Muszę załatwić ten lek.
Muszę też znaleźć kogoś, kto w poniedziałek pojedzie z Żar do Poznania, z Poznania do Wrocławia i  z powrotem do Żar.
Trzeba przywieźć do badania Eliasza preparaty. A one są w Poznaniu.

Wykonuję kilkanaście telefonów, w tym do Maćka.
Znalazłam go w Internecie. Chorował na to samo co Eliasz, był w opiece paliatywnej, nie dawano mu żadnych szans na życie. 
I pomógł mu ten lek. 
Od kilku lat jest całkowicie zdrowy.
Kupujcie ten lek- mówi na koniec rozmowy.
Później dowiaduję się jeszcze o kilku osobach wyleczonych tym lekarstwem.

Nie śpię trzy noce. 
Jest weekend, a to oznacza, że nie mogę załatwić już nic. 
Boli mnie to i męczy, bo wiem, że choroba nie rozwija się przez pięć dni, a przez dwa kolejne się zatrzymuje. 
Liczy się każdy dzień.
W poniedziałek wstaję o czwartej rano i jadę do Wrocławia. 
Przez kolejne trzy dni przedzieram się przez barierę biurokracji. W międzyczasie opiekuje się chorym mężem, wykonuję kilkadziesiąt telefonów, siedzę przy jego łóżku, idę mu po zakupy, rozmawiam z lekarzami i z pacjentem obok. 
I odbieram raz po raz wiadomości ze zdjęciami mojej córki.
Całuje każde z nich.
Do każdego z nich się uśmiecham, choć wolałabym do niej.
Szkoda mi jej, szkoda mi nas wszystkich.
Ale my jesteśmy dorośli.
Ona jest bezbronna.
I jest największą ofiarą całej tej sytuacji.

Wszystko wskazuje na to, że Eliasz dostanie w tym tygodniu pierwszą dawkę.
Cieszę się bardzo, mogę trochę odetchnąć, choć i tak jestem koszmarnie zmęczona.

Do ciężaru, który już dźwigam doszedł mi jeszcze spory kamień.
Skąd każdego miesiąca wezmę dwadzieścia tysięcy złotych. 
A tak naprawdę skąd co dwa tygodnie wezmę dziesięć.
To olbrzymie pieniądze. 
Potrzebuję ich co miesiąc, a przecież niektórzy ludzie nie zarabiają tyle w rok.

Potrzebuję ich, żeby moje "TAK" z trzydziestego listopada dwa tysiące trzynastego roku mogło trwać jeszcze przez długie lata.
....

- Tak Szymku, wujek był wtedy zdrowy.
I będzie.

środa, 5 lipca 2017

Tęsknię

Tęsknię za Eliaszem jak jest w szpitalu, to oczywiste.
Tęsknię za Milusia jak jestem w szpitalu, to oczywiste.
Ale tęsknię też za czymś, co można nazwać normalnym życiem.
Za czymś co gdy jest, to jest to po prostu zwyczajna codzienność, a gdy jej nie ma to urasta to do rangi marzenia.

Tęsknię za dźwiękiem porannego budzika, który budził Eliasza do pracy, chociaż dzwonił w bardzo denerwujący sposób.
Co pięć minut, przez pół godziny.
Ale budził go, Eliasz miał siłę wstać, miał siłę pracować. Teraz gdy jest w domu nie mogę go obudzić w południe, by zjadł śniadanie, a często nawet i w porze obiadu.
Tęsknię za rozmowami do późna w nocy, za cicho szeptanym: śpisz? bo chcę Ci jeszcze o czymś powiedzieć.

Tęsknię nawet za wspólnymi wyjazdami do jego rodziców, choć zawsze się o to sprzeczaliśmy.
Tęsknię także za zakupami, wspólna kawą po obiedzie i dyskusją kto zmywa naczynia.
Tęsknię za tym, że wszystko mogliśmy podzielić na pół.
I radości i smutki i obowiązki.
Chciałabym móc się zdenerwować, że coś jest nie zrobione, a miało być. Bo teraz mogę jedynie zrozumieć i wziąć kolejną rzecz na siebie.
Wiem, że jego "nie mogę" oznacza, że nie może, chociaż wolałabym, żeby to była wymówka.
Tęsknię za tym, że auto miałam zawsze zatankowane i posprzątane.
Uświadomiłam to sobie jak podjechałam na stacje benzynową i nie wiedziałam, po której stronie mam wlew. 

Dzisiaj byliśmy z Eliaszem na usg, w innym budynku, na drugim piętrze. Kiedy wyszliśmy już na zewnątrz, zauważyłam, ze zapomniałam wziąć stamtąd wody.
-Gdybym lepiej się czuł to bym Ci po nią poleciał.
Wiem.
I to też jest moje "tęsknię".
Za byciem słabszą od niego, za byciem wyręczona w czymś, za takim właśnie drobnym gestem.
Tęsknię po prostu za moim mężem. 
Za takim jakim był, zanim choroba uczyniła go takim jakim jest. 
Tęsknię też za samą sobą, zanim choroba sprawiła, że trudno mi się szczerze śmiać.

Nie zmieniła się jedynie nasza miłość. 
Miłość, o której nie trzeba mówić i nie trzeba pytać czy mnie kochasz.
Chociaż miło to usłyszeć każdego wieczora do słuchawki.

..............
Przyjechałam dziś do szpitala i pytam Eliasza:
- Za czym tęsknisz?
- Za normalnością
- To wiem, to tak ogólnie, ale jakbyś miał określić jakoś bardziej precyzyjnie
- A to w takim razie za grillem, żeby sobie zrobić grilla i wypić piwko☺

sobota, 1 lipca 2017

Lekcja

Paradoksalnie choroba Eliasza więcej mi w życiu dała, niż odebrała. 
Choć dała to może złe słowo, ona pozwoliła mi ekspresowo odrobić kilka lekcji, przez które wiele lat kiblowałam w szkole życia.

Kiedyś zawsze się czegoś bałam. Lęki te były przeróżne i nie tylko psuły mi nastrój, ale też uniemożliwiały mi czasem normalne funkcjonowanie.
Kiedy kupiłam auto, tak bardzo bałam się, że mi się popsuje w drodze do pracy, że nim nie jeździłam. Przez półtora roku jeździłam codziennie autobusem czterdzieści kilometrów w jedną stronę i to z przesiadką, a auto stało na podwórku.
Dystans, który można było pokonać w pół godziny zajmował mi dwie.
Dwie godziny rano i dwie popołudniu. 
Auto sprzedałam, minął lęk, ale pojawił się kolejny. 
Bałam się, że na coś zachoruje, wydałam sporo pieniędzy na prywatne wizyty, badania i nic. 
W okresie narzeczeństwa z kolei bałam się, że moje małżeństwo okaże się wielką katastrofą i co ciekawe myślałam tak, nie mając do tego żadnych podstaw. 
Mijały lata i mijały moje lęki, ale tylko wtedy gdy ustępowały miejsca kolejnym.
Żadna z tych rzeczy nigdy się nie wydarzyła.

Dzisiaj jestem od tych leków wolna.
I choć teraz naprawdę mam się czego bać, to nie pozwalam, by ten lęk mną zawładnął. Przychodzi czasem do mnie, pozwalam mu na chwilę przysiąść, ale ja i on wiemy, że nie ma we mnie miejsca na coś, co odbiera mi siły.
Dlatego, że potrzebuję je na coś ważniejszego.

Kiedyś też bardzo dużo się martwiłam. Martwiłam się o bliskich, dalekich, o samą siebie i sytuację na świecie.
Martwiłam się tym co było i tym co będzie.
Tym co się zdarzyło, mogło i może się jeszcze zdarzyć. Martwiłam się też tym, że ciągle się martwię i co ja z tego życia mam.

W rzeczywistości nigdy nie cieszyłam się tym co się działo.
Aż któregoś dnia, znajoma przesłała mi wiadomość. Był to obrazek, a pod nim podpis:
"Całe życie czekam na jutro, a codziennie jest dzisiaj"

Tak, dzisiaj jest dzisiaj, wczoraj było dzisiaj i jutro też będzie dzisiaj. Ta oczywista prawda dotarła do mnie w tym prostym zdaniu.
Zaczęłam się uczyć żyć tu i teraz.
Jeśli dzieje się coś miłego to odczuwam radość. Jeśli zdarzy się coś przykrego, to jest to przykre w tym momencie, w którym się zdarzy.
Nie ciągnę tego dalej i dalej, nie dokładam tego do koszyka przykrości i zmartwień.
Bo już go nie mam, choć zmartwienia owszem.

Zawsze też brakowało mi wiary w siebie. 
Ciągle szukałam akceptacji u innych, tak jakby każdy mógł mi wystawić certyfikat na fajność, tylko nie ja sama.
Teraz tego nie potrzebuję. 
Teraz jestem dobrą mamą, jestem dobrą żona, mam na głowie nowe życie i całkiem już starą chorobę. Balansuje między tymi dwoma światami niczym wprawny cyrkowiec na linie. Potrafię porozmawiać z profesorem i gaworzyć z niemowlakiem. Rano być wśród ciężko chorych, a wieczorem tulić zdrową, cudowną córeczkę. 
Tylko, że ja się nie zmieniłam.
Życie uwolniło ze mnie cechy i umiejętności, które już miałam. 
Dotarło.

Kiedyś często też miałam nieprzespane noce. 
Nie mogłam zasnąć, bo w głowie układałam scenariusze nie odbytych nigdy rozmów, odpowiadałam na niezadane pytania, zastanawiałam się co zrobię, gdy coś się stanie.
Dziś nie rozwiązuje problemów, przed którymi nie stoję.
Nauczyłam się je rozróżniać. 

Bo dzisiaj jest dzisiaj. 
Aż tyle.