czwartek, 29 czerwca 2017

Czapki z głów


Wracam pociągiem z Wrocławia, wracam od Eliasza, wracam do domu, do córki i mam nadzieję też, że do samej siebie. 

Jak Eliasz jest w szpitalu to mamy taki zwyczaj, że rano karmię Mili, jem śniadanie i dzwonię do niego, albo on do mnie. 
Tydzień temu zadzwoniłam też, odebrał, ale głos miał słaby, ledwo mogłam go zrozumieć. Standardowe pytanie i niestandardowa odpowiedź: nigdy w życiu nie czułem się tak źle. 
Wiem, że to prawda, słyszę to. Rozłączam się i dzwonię do lekarza. 
- Stan jest bardzo ciężki, doszło do wstrząsu septycznego, jeśli za chwilę się nie poprawi wzywam anastezjologa.
- W jakim celu?- pytam drżacym głosem.
- W celu reanimacji.
Wybucham płaczem. Jedzie po mnie brat Eliasza, z Wrocławia, więc będzie najszybciej za półtorej godziny. 
Czekam.
Chodzę od ściany do ściany.
I czekam.
To trwa wieczność, choć wiem, że jedzie tak szybko jak się da, nawet nie wiedziałam, że można tak szybko. 
Eliasz nie odbiera już żadnego telefonu.
W międzyczasie cały czas mam wiadomości ze szpitala.
Cały czas coraz gorsze.
Niewydolne nerki.
Niewydolne serce.
Podłączają pod aparaturę.
Będą go brali na intensywną terapię, ale muszą go ustabilizować.
Jest przy nim jego siostra, mówi, że lekarz powiedział, że to dziwne i że to cud, że on jest przez cały czas przytomny.
Dla mnie ani to dziwne, ani to cud.
Wiem dlaczego. 
Tak bardzo wiem i tak bardzo wolałabym nie wiedzieć.

Kilka tygodni wcześniej na sali z Eliaszem leży pan Jurek. Pan Jurek ma rozsiany nowotwór, żonę i dwie córki.
Gaśnie. Widzimy to. 
Widzimy jak traci władzę w nogach, jak traci głos, jak stopniowo traci oddech. Widzimy czuły dotyk i ukradkiem ocierane łzy żony i córek.
Późnym wieczorem zabierają go na intensywną terapię.
Rano Eliasz mówi do mnie: Jurek nie żyje. Sanitariusz mi powiedział, że z tego oddziału intensywna terapia to ostatnia droga.
Więc wiem, że on nie traci świadomości, bo się boi.
Jadę i sobie myślę, że wczoraj jak wyjeżdżał do szpitala to pożegnaliśmy się tylko buziakiem, zwyczajne pa i cmok, jakby wychodził do sklepu po bułki. Nie wiem czemu tak wyszło, zawsze było przytulanie, wyznanie miłości, a teraz tak. 
Jak to się nigdy nie wie.

Przekaż mu, że do niego jadę i że go bardzo kocham, mówię do jego siostry.
Boję się, że nie zdążę. 
Wysiadam pod bramą i biegnę. Budynków jest wiele, ale wiem gdzie. Klinika intensywnej terapii i anastezjologii to jedyny biały budynek wśród szpitalach gmachów z czerwonej cegły. Zresztą przez tyle miesięcy mam już wszystko obcykane. 
Lekarz złości się na mnie, że tak długo, że potrzebują mojej zgody lub jej braku na działania medyczne. 
- Eliasz jest przytomny, może zdecydować sam.
- Mówił, że czeka na Panią.

Więc jestem.
Podchodzę do jego łóżka, jest rozpalony, jest też bardzo słaby, ledwo mówi. Na mój widok wybucha płaczem. Ja też. 
Lekarz mówi żebyśmy się pożegnali, że jeśli Eliasz ma jakieś ostatnie życzenia, dostępy do konta i tak dalej to żeby przekazał to teraz. 
- Mam tylko jedno życzenie- mówi Eliasz, żeby Pan przestał mówić takie głupoty. 
Mogłam się spodziewać takich słów. To jest Eliasz Dziarkowski i on nie zamierza teraz umierać. 
Niemniej żegnamy się w kilku słowach, w paru oczywistych zdaniach, które w takiej sytuacji mają inną wartość. Na tyle ile pozwala nam dławiący płacz i czas, bo Eliasz pilnie musi być poddany zabiegowi. 
Wychodzę do poczekalni, w korytarzu łapie mnie lekarz, pytam o szanse. 
Dziesięć procent.
Dziesięć procent dla Eliasza to jak dla kogoś innego dziewięćdziesiąt, tak sobie myślę.
W poczekalni jest już jego brat, bratowa, dwie siostry i szwagier. 
Po skończonym zabiegu wychodzi do nas lekarz.
-Stan jest ciężki, to jest najcięższe stadium sepsy. Módlcie się.
Boimy się wszyscy i modlimy się wszyscy.

Mówi także, że kluczowe będą dwa następne dni. Jeśli je przeżyje to jego szanse wzrosną, i że mogę do niego teraz wejść. 
Cztery monitory, sześć pomp infuzyjnych, masa kabli i rurek. Miarowe pikanie aparatury jak na filmach. Sala całodobowego nadzoru, trzech pacjentów na sali i jedyny świadomy i przytomny Eliasz. 
- Spróbuj się przespać.
- Dobrze. 
Wychodzę.
Za pięć minut wychodzi pielęgniarka i mówi: mąż chce żeby Pani przyszła.
Wchodzę, ale jest zmęczony, oczy mu się kleją.
- Spróbuj spać.
- Dobrze. 
Wychodzę i za kilka minut znów woła mnie siostra. 
Nie śpi, wiem czemu. Boi się usnąć, boi się odpłynąć, boi się stracić przytomność. 
Boi się tego oddziału. 
Nie mogę na niego patrzeć w takim stanie, nie ma we mnie zgody na taki widok, na takie cierpienie. Jestem wyczerpana dzisiejszym dniem. Wychodzę do poczekalni, zwijam się w kłębek na krześle i na kilka chwil zasypiam. 
W międzyczasie przyjeżdżają Eliasza rodzice i czekamy razem.
W końcu przychodzi wieczór i musimy opuścić oddział. Idę się pożegnać, tym razem to coś więcej niż pa i buzi. 
Lekarz mówi, że będzie dzwonił gdyby w nocy coś się działo. 
Wiem jakie coś ma na myśli i cała noc boję się, że zadzwoni. Kiedy rano słyszę dzwonek telefonu serce podskakuje mi do gardła. 
To jego siostra, kamień z serca.
Dzwonię do szpitala, przeżył noc, jest stabilnie.
Drugi kamień z serca.
Jadę do niego, śpię u jego brata więc mam blisko. 
W drzwiach oddziału spotykam Panią doktor z hematologii. Mówi, że Eliasz nie spał. 
Wiem i wiem dlaczego. 
Mówię jej o tym. Pamięta tamtą sytuację, miała wtedy dyżur. 
-Musi z nim Pani o tym porozmawiać. On musi się odblokować i zacząć spać. 

Rozmawiam więc, mówię, że posiedzę przy nim i żeby spróbował pospać. 
Eliasz wybucha płaczem.
-Czemu płaczesz?- pytam
- Bo wczoraj pierwszy raz od bardzo dawna cała moja rodzina była razem.

To prawda, była cała rodzina, szkoda tylko, że w takich okolicznościach, że na OIOMie i że wszyscy w strachu i rozmowa się nie kleiła.
Ale może to było nam wszystkim potrzebne.

Wciąż jest stabilnie, może nawet ciut lepiej, ale Eliasz jest zmęczony, ledwo mówi i ledwo kontaktuje. 
Kolejna czujna noc w oczekiwaniu na telefon i kolejna noc milczał. 
Rano na oddziale zastaje odłączonego od sztucznej nerki Eliasza. 
- Wczoraj późnym wieczorem nerki podjęły pracę. Wygląda na to, że chłopak wraca.

Tak, zawrócił z drogi, na której nie powinien się znaleźć nikt, a tym bardziej dwudziestosześcioletni młody człowiek. Wiedziałam, że tak będzie, że to jest właśnie mój mąż, mój Wojownik przez wielkie W. Tak bardzo chce żyć, tak bardzo to życie kocha, że gdy stanął na jego krawędzi, to obrócił się na pięcie i zrobił krok przed siebie. 
Wciąż blisko przepaści, ale już o krok dalej.

To była noc, która przespał. 
Odłączony jeden sprzęt ratujący życie to znak, że jest lepiej. Mózg się odblokawał, można odpłynąć.  

Przeżył dwa dni, wiec tego dnia wieczorem podejmuję trudną decyzję, że wracam do domu. 
Jest jeszcze ktoś, kto bardzo mnie potrzebuje, moja mała, kochana córeczka. 
Mówię Eliaszowi, że jadę, że muszę zadbać też o naszą córkę.
- Zadbaj o siebie. 
A Milusi powiedz, że ją bardzo kocham i że wrócę. 
Wiem o tym, nie mam wątpliwości, powiedziałam jej to jak dwa dni temu wychodziłam z domu na "nie wiadomo ile".
Że muszę jechać teraz do taty, ale że wrócę i że tata też. 
Wracam więc, teraz moja kolej, tata wróci później. 
W aucie powoli zaczyna schodzić ze mnie ciśnienie i po cichu zaczynam płakać, tym razem z ulgą, a nie ze strachem.

W domu przytulam moją córeczkę i głaszczę ją po delikatnych jak piórka włosach.  Śpiewam jej do snu "radosny zabrzmi dzieci śmiech, nikt nie uroni gorzkich łez..." i płaczę.
Właśnie dziś, właśnie teraz, tylko to mi przychodzi do głowy. 

Kolejne dni przynoszą kolejną poprawę i kiedy trzy dni później staję w drzwiach intensywnej terapii Eliasz jest gotowy do powrotu na hematologie. 
Mogę w końcu zapleść swoje ręce na jego  szyi. Robię to i szeptam: dobrze, że jesteś.
- Właśnie miałem powiedzieć Tobie to samo. 

niedziela, 25 czerwca 2017

Zmęczenie

Jestem mamą ośmiomiesięcznej córki i żoną męża chorego na nowotwór złośliwy. 
Często pytacie mnie czy jestem zmęczona. 
Tak.
I nie.
Nie męczy mnie nocne wstawanie, nie męczy mnie marudzenie, nie męczy mnie karmienie, nie męczą mnie porozrzucane zabawki i resztki jedzenia na ubraniu.
Bo to jest takie zmęczenie, na które pomaga sen.
I uśmiech.
I rączki zaplecione na szyi.


Męczy mnie bezradność, gdy patrzę jak Eliasz cierpi.
Męczą mnie wielogodzinne próby dodzwonienia się do kliniki, do lekarza, co robić, bo mąż się źle poczuł, kiedy będzie badanie i kiedy przyjechać do szpitala.Jeszcze nie wiem, proszę zadzwonić później.
A to później jest jak trzymasz w jednej ręce dziecko, drugą mieszasz obiad jednocześnie rozmawiając z najlepszym profesorem w Polsce. Potrafię to.
Męczy mnie dom, w którym niby wszystko jest jak trzeba, a jednak nie. 
Niby jest mama, tata i dziecko, ale ten tata czasem nie wstaje przez cały dzień. Czasem pierwszy posiłek je w porze obiadu i ostatni też. 
Niby coś zrobił, ale później musi leżeć resztę dnia. Niby bawi się z córką, ale głównie na leżąco. Niby mogę na niego liczyć, ale coraz częściej liczę się z tym, że choroba mu nie pozwala, chociaż on chce. 
Męczy mnie to, że jak jedzie do szpitala to nie wiem kiedy wróci. 
Męczy mnie życie, w którym dwie połowy mojego serca są dwieście kilometrów od siebie.
Męczy mnie wtedy ciężar decydowania gdzie i komu jestem bardziej potrzebna, bo mogę być tylko w jednym miejscu na ziemi. 
Męczy mnie bycie zależnym od innych, bo wiele lat już byłam nie.
I to jest takie zmęczenie, na które nie pomaga sen.

Dobrze, że jest uśmiech.
I szyja, na której mogę spleść moje ręce.

środa, 21 czerwca 2017

Tata.

-Jakim chciałbyś być ojcem?
-Takim jakiego sam nie miałem. 
-A jakiego nie miałeś?
-Zobaczysz.


Mili ma kilka tygodni i płacze. Rzadko jej się zdarza taki płacz, ale ten trwa już dość długo. Noszę ją na rękach, bolą mnie ramiona i boli mnie kręgosłup. Boli mnie też bezsilność, bo nie wiem co jej jest, a jak nie wiem co jej jest to nie potrafię jej pomóc.
Nie wytrzymuje w końcu i z tego zmęczenia i bezsilności krzyczę: nie mam siły Cie nosić!
Mili się wystraszyła i płacze jeszcze bardziej. 

Z kuchni przybiega Eliasz. Bierze ode mnie dziecko i idzie z nią do sypialni. 
Rzucam się na kanapę i zaczynam płakać i tym razem bardzo dobrze wiem dlaczego. 

Mija pół godziny, przychodzą. Mili na mój widok uśmiecha się pięknym, bezzębnym uśmiechem. Jest spokojna. Biorę ją na ręce i szepczę: przepraszam córeczko, mam dziś kiepski dzień.
-Nie musisz jej tego mówić.
-Czemu?
-Ona już to wie, wszystko jej powiedziałem.
-Co jej powiedziałeś?
-Żeby się na Ciebie nie gniewała, że jesteś dziś zmęczona, ale że ją bardzo kochasz. 
Kocham, to prawda. I dziękuję.
 
Co rano, gdy tylko Eliasz nie jest w szpitalu po przebudzeniu mam przed oczami ten sam widok. Leżą na tym samym boku, przytuleni do siebie i śpią. W ogóle potrafią tak czasem przespać pół dnia.
-Jak Ty to robisz, że ona Ci tyle śpi? Jak jest ze mną to śpi trzy razy po pół godziny.
-Normalnie. Przytulam ją do siebie i trzymam ją cały czas za ręce, żeby czuła, że jestem.

Jesteś, to prawda. I dziękuję.

Ktoś mnie jakiś czas temu zapytał, co według mnie najbardziej ułatwia macierzyństwo. Odpowiedziałam, że najbardziej ułatwia macierzyństwo dziecko z odpowiednim mężczyzną. Chyba byłam spytana o gadżet, nie wiem, ale wiem, że dzięki niemu wszystko jest łatwiej. 

Łatwiej mi się wyspać, gdy co drugą noc do córki wstaje on.
Łatwiej mi wyjść z domu gdy wiem, że on się nią świetnie zaopiekuje.
Łatwiej mi okazać słabość, bo wiem, że wtedy on okaże siłę.
Łatwiej mi okazać siłę, gdy on jest słaby.

Jakim będzie tatą gdy będzie zdrowy?
Nie wiem, ale wiem, że śpią tyle czasu razem, bo to jedyne na co Eliasz ma siłę. Może ona też to wie i chcąc spędzić z nim jak najwięcej czasu po prostu przytula się do niego i śpi.
Może on jej to wszystko powiedział, w końcu dużo ze sobą rozmawiają.
-Ona wszystko rozumie- powiedział pewnego razu Eli. 
Nie wątpię w to, więc nie dopytałam co miał na myśli. 
A może po prostu faktycznie czuje, że on jest.
Bądźcie oboje.

niedziela, 18 czerwca 2017

Mama

Mama.
Moja córka skończyła osiem miesięcy.  
Nie wiem kiedy to zleciało, chociaż tak samo mówią starcy u schyłku swych dni, patrząc na przeżyte przez siebie lata.
Mili jest spełnieniem moich marzeń, zarówno o byciu mamą, jak i o byciu mamą córeczki.
Zanim się urodziła straciliśmy dwie ciąże. Próbowaliśmy wtedy znaleźć jakieś pozamedyczne wyjaśnienie tego co się stało. 
Ktoś nam wtedy powiedział: może jest coś, o czym nie wiecie, może jest jakiś powód, którego nie znacie, dla którego nie powinniście mieć dzieci.
Przez chwilę ta myśl jest z nami.
Przez chwilę, bo niedługo później okazuje się, że jestem w ciąży. 
Diagnoza jest postawiona ósmego czerwca.
Ósmego czerwca, dokładnie w połowie ciąży jadę też na badanie, na którym dowiaduję się, że dziecko jest zdrowe. 
Rano choroba, wieczorem zdrowie.
To szczęście z nieszczęściem będzie się później mieszać jeszcze wiele razy, ale wtedy doświadczam tego po raz pierwszy.
Wracam i płaczę. 
Może to jest to coś, o czym nie wiedzieliśmy.

Resztę ciąży pamiętam bardzo mało. Co dwa tygodnie jeździmy do Wrocławia na chemię. Jest środek lata, ciąża jest zaawansowana, stoję wiele godzin w dusznej szpitalnej piwnicy i czekam aż z sali wyjdzie blady jak kartka papieru Eliasz. Są drewniane ławki, ale zajęte. Siedzą starsi, młodzi i bardzo młodzi. Jeden pan patrzy na mnie i na mój brzuch przepraszającym wzrokiem. Ale nikt nie ustępuje miejsca, ja też nikogo nie proszę.
To oddział chemioterapii dziennej. Nie mam prawa. Nie tutaj.

Nasze życie ma rytm dwutygodniowy. W jednym tygodniu jest namiastka normalności, jest trochę siły, czasem krótki spacer, czasem wyjście na zakupy, a w kolejnym jest chemia. Jak jest chemia to są mdłości i wymioty, to jest walka o każdy kęs zjedzonego posiłku, to są trzy dni przeleżane w łóżku, to są zasłonięte rolety i absolutna cisza. 
Któregoś późnego wieczoru jadę do apteki po leki przeciwwymiotne i nutridrinki i mam skurcze. To dopiero ósmy miesiąc. 
Siedź jeszcze córeczko, mama Ci powie kiedy wysiadasz.
Posłuchała.

W końcu przychodzi jej czas. Chemia jest we wtorki, trzy dni Eliasz leży w łóżku, czwartego wstaje. Słaby, ale wstaje.
Mili rodzi się w piątek.
Kiedy o ósmej rano zabierają mnie na sale operacyjną w drzwiach staje Eliasz. 
Wszystko jest tak jak ma być.

Początki są trudne. Ja jestem po cesarskim cięciu, Eliasz jest po chemii, Mili jest po narodzinach i to ona ustala tu warunki. 

Od początku jest bardzo wyrozumiała. Nie płacze, nie marudzi, jest pogodna i radosna, zupełnie jakby wiedziała. 

Mamy dziecko. 
Zmieniło się wszystko i nie zmieniło się nic. 
Dziś nie wyobrażamy sobie bez niej życia.
To zaskakujące, że myśleliśmy, że przez chorobę nie powinniśmy jej mieć. 
Trzeba było doświadczyć tego wszystkiego, żeby wiedzieć, że dzieci nie przychodzą jeśli ma ich nie być.

I tylko jedno pytanie nie daje mi spokoju: jaką byłabym mamą gdyby Eliasz był zdrowy?
Kiedyś się o tym przekonam.

wtorek, 13 czerwca 2017

Noclegownia Przyszpitalna

26.05.2017 Noclegownia Przyszpitalna Wrocław.

Łóżko wąskie i twarde, ale jest.
Leżę na nim zwinięta w kłębek. Boli mnie brzuch i ten ostry ból pomaga mi zapomnieć, że jestem na nogach od 4:30.
A może potęguje tą świadomość jeszcze bardziej? 
Za mną trudne dwa tygodnie, właściwie trudny rok, ale lubię tak myśleć, bo trudy podzielone na kawałki raz, że ładniej brzmią, a dwa łatwiej je znieść.

Ktoś słyszał, jak w ostrych słowach przez telefon walczyłam o pewne informacje przydatne w leczeniu Eliasza.
Mówi: ja bym tak nie potrafiła.
Guzik prawda.
Jakbyś walczyła o swoja rodzinę to byś wszystko potrafiła.
Ale nie musisz, wiec myślisz że nie potrafisz.

Nawet położyć się spać o północy, bo karmienie, przewijanie, usypianie, chwila ciszy i "o jej, kto to się znowu obudził". Trzeba przytulić, trzeba też kupić bilet przez Internet, wykąpać się i spakować. Jak jedziesz na jedna noc to bierzesz wszystko to co jakbyś jechała na dwa tygodnie. Zmienia się tylko ilość majtek.
Więc w końcu kładziesz się, ustawiasz budzik  i widzisz na ekranie: alarm włączy się za  4 godziny i 6 minut.
Cudownie. 
Byłoby, gdyby nie fakt, ze koło Ciebie miarowo i spokojnie oddycha Mały Budzik. 
Więc po dwóch godzinach i piętnastu minutach jesteś na równych nogach. Pieluszka, mleczko, przytulanie i śpimy dalej.
Na godzinę i 20 minut jeszcze mi się opłaca.

O 8 jestem nieprzytomna we Wrocławiu. Mam ze sobą dwie torby, jedna wżyna mi się w ramie. Weź mi banany, nektaryny, czerwony pojemnik, termos, termometr i moje leki, bo zapomniałem. 
Może weźmiesz Elusiowi w pojemniku trochę zapiekanki?
Wezmę, ja pamiętam, daj.

Jeszcze kiosk, tramwaj, przystanek "Kliniki" i wysiadka. 
Idę po tych korytarzach jak po własnym mieszkaniu. Tym przejściem, tymi schodami, przez te drzwi i tamte co trzeba szarpnąć. I już widać te łyse głowy, te kable sterczące z szyi i rąk, te powoli stawiane kroki, bo za sobą ciągnie się stojak z kroplówką, a może bardziej z nadzieją. 
Na tym oddziale nikt nie jest mniej lub bardziej chory. 
Wszyscy mają ten sam strach w oczach.

Dziś Eliasz ta nadzieje także dostaje w kroplówce. 
Jest słaby, śpi, prawie wcale nie rozmawiamy. 
Siedzę przy nim cały dzień, mam zdrętwiałe nogi, idę się rozprostować. Wracam. Nawet nie zauważył, że mnie nie było.
Wrzucam jakiś żart z kroplówka na Whats App.
Straszne staje się przez chwilę śmieszne.

2207 zdjęć w telefonie. Całuję jedno z nich. Kocham Cie córeczko.
Kupiłam Ci prezent. 
Chociaż z całych sił walczę, byś dostała ten najwspanialszy. A raczej, by nikt i nic Ci go nie odebrało, bo Ty już go masz. Szarpie się o niego z panem Hodgkinem.
Wygram, wiesz?









Rocznica

21.05.2017, Niedziela
Niby zwykła, ale niezwykła, bo mamy rocznicę. To znaczy rocznica jest za 10 dni, ale w poniedziałek Eliasz idzie do szpitala na "nie wiadomo ile", więc jest dziś. 
Wsiadamy do auta i dostaję prezent. Wyciąga go z niewielkiego schowka na karty kredytowe w aucie. Coś małego, myślę.
Srebrne serce na łańcuszku i grawer: Anuś i Eluś.
-Żebyś zawsze miała mnie przy sobie. Wzruszam się. 
Wielki prezent.
-Na złoto nie było mnie stać- mówi. 
Dobrze się składa, bo srebro podoba mi się bardziej.
-A, i na odwrocie można dopisać jeszcze Milusia, wtedy będziemy zawsze w trójkę, tylko nie wiedziałem czy chcesz.

Chcę, oczywiście. 

Tulimy się chwilę, krótką, taka na trzy łzy wsiąknięte w jego ramię, bo jednak niewygodnie się tulić gdy siedzi się w aucie. Jedziemy i milczymy, moje myśli są ciężkie, patrzę na niego i widzę, że jego tez.
Przełamuje ciszę i pytam:
-o czym myślisz? 
-że te felgi co kupiłem mają rysy.
Czyli jednak nie są ciężkie, uff.
-i że często tu jeździłem z Mirkiem jak jeszcze pracowałem i że dawno nie byłem w pracy.  
Więc trochę jednak są.
Próbujemy zjeść obiad w Łęknicy, ale znalezienie lokalu, przed którym nie siedziałyby panie lekkich obyczajów graniczy z cudem. 
W końcu się udaje i gdy jemy smaczny obiad mówię, że mam takie małe marzenie, że nigdy nie jechałam bryczką i że chciałabym tutaj, dzisiaj, po parku. 
-ja wiele razy jeździłem bryczką, dla mnie to żadna atrakcja.
-ale dla mnie tak.
-ok, możemy spełnić dziś Twoje marzenie.
Bryczki są trzy, każda po dwa konie w zaprzęgu. Pytam o cenę. 75 euro.
Nie mamy tyle. To znaczy mamy, ale mamy też jutro wyjazd do Wrocławia, a tam też realizujemy jedno marzenie, chwilowo ważniejsze od bryczki. 
Jest więc spacer alejkami w cudownym majowym słońcu. 
-jak chcesz to poproszę Andrzeja, żeby Cię przewiózł bryczką, przejedziesz się po Lubomierzu jak Pawlak.
Uwielbiam to poczucie humoru. 
I tak idziemy, rozmawiamy, śmiejemy się, pijemy kawę wzięta na wynos w tekturowych kubkach i jemy jednego loda ma spółkę. Jest tutaj pięknie, przepięknie, nie wiem czy bardziej zielono czy bardziej kolorowo, ale ten park zachwyca o tej porze roku. Próbuję uchwycić to piękno, próbuje robić zdjęcia, nagrywać filmiki. Jednak jak patrze w obiektyw to nie patrze na park. 
Nagrywam wiec w głowie. Tysiące folderów i nieskończone terabajty pamięci. 
Ludzie wymyślili coś co już mają. 
Odtwarzasz gdzie chcesz i kiedy chcesz. Nie tylko dźwięki,  nie tylko obraz, ale też zapach świeżo skoszonej trawy i kwitnących kwiatów. 
Eliasz niesie plecak, a w nim koc, wodę i bluzę. Widzę, że mu ciężko, chcę zaproponować, że teraz ja poniosę. Ale znam go i wiem, że ma swój męski honor i nie tylko nie odda mi plecaka, ale być może poczuje sie tym urażony. Po chwili mówi: może ja poniosę Twoja torebkę, a Ty weźmiesz plecak?
Czyli jednak, musi być mu bardzo ciężko iść. 
Więc ja niosę plecak, a w nim dodatkowo  jego honor i jego pokora. On niesie moja maleńka torebkę z telefonem i chusteczkami, te proporcje w naszym wzroście i tym co niesiemy muszą wyglądać dziwnie, a może nawet śmiesznie, bo przechodząca obok para komentuje to z przekąsem.
Słodka niewiedza pozwala im zaśmiać się myśląc, że Eliasz to cienias. Tymczasem przed chwilą minęli bohatera. 
Chwilę później leżymy na kocu i patrzymy w niebo i chmury. Płyną sobie majestatycznie po niebie, co chwilę zmieniając kształt, łącząc się ze sobą i rozdzielając, wpatruje się tak w ten ich taniec i na chwile odlatują mi myśli. Jest mi dobrze, leżę na ramieniu mojego od trzech lat męża, słońce i wiatr muskają nasze twarze.
-następnym razem przyjedziemy tu z Milusią, mówi. Myślę właśnie o tym samym. Byłoby cudownie pokazać jej to piękne miejsce.
-jak idę z wózkiem to się o niego podpieram- kończy. 
Szach mat Eluś, tego się nie spodziewałam.

Wracamy więc pomału, trzymamy się za ręce, gadamy o głupotach, nie mówimy o miłości, choć to rocznica. 

-jeśli kiedyś się dowiesz, że zostało mi ileś życia i nie ma już dla mnie ratunku to nie ukrywaj tego przede mną, nie okłamuj mnie.
-czemu?- pytam- będzie ci trudniej walczyć.

- ale tobie będzie trudniej z tym żyć. Poza tym chciałbym ten czas przeżyć po swojemu. Obiecujesz?
- ale jesteś pewny?
- tak. Obiecujesz?
Drżąca brodą mówię, że tak. 
- dziękuję.
Kiedy gula w gardle schodzi mi niżej i mogę się już odezwać pytam: a Ty byś mi powiedział gdybym to ja była chora, że lekarze nie mają już dla mnie nadziei?
-Tobie? W życiu! Od razu byś się położyła do grobu.
Czyli jednak wyznaliśmy sobie dziś miłość i to bez kocham Cię.