niedziela, 18 czerwca 2017

Mama

Mama.
Moja córka skończyła osiem miesięcy.  
Nie wiem kiedy to zleciało, chociaż tak samo mówią starcy u schyłku swych dni, patrząc na przeżyte przez siebie lata.
Mili jest spełnieniem moich marzeń, zarówno o byciu mamą, jak i o byciu mamą córeczki.
Zanim się urodziła straciliśmy dwie ciąże. Próbowaliśmy wtedy znaleźć jakieś pozamedyczne wyjaśnienie tego co się stało. 
Ktoś nam wtedy powiedział: może jest coś, o czym nie wiecie, może jest jakiś powód, którego nie znacie, dla którego nie powinniście mieć dzieci.
Przez chwilę ta myśl jest z nami.
Przez chwilę, bo niedługo później okazuje się, że jestem w ciąży. 
Diagnoza jest postawiona ósmego czerwca.
Ósmego czerwca, dokładnie w połowie ciąży jadę też na badanie, na którym dowiaduję się, że dziecko jest zdrowe. 
Rano choroba, wieczorem zdrowie.
To szczęście z nieszczęściem będzie się później mieszać jeszcze wiele razy, ale wtedy doświadczam tego po raz pierwszy.
Wracam i płaczę. 
Może to jest to coś, o czym nie wiedzieliśmy.

Resztę ciąży pamiętam bardzo mało. Co dwa tygodnie jeździmy do Wrocławia na chemię. Jest środek lata, ciąża jest zaawansowana, stoję wiele godzin w dusznej szpitalnej piwnicy i czekam aż z sali wyjdzie blady jak kartka papieru Eliasz. Są drewniane ławki, ale zajęte. Siedzą starsi, młodzi i bardzo młodzi. Jeden pan patrzy na mnie i na mój brzuch przepraszającym wzrokiem. Ale nikt nie ustępuje miejsca, ja też nikogo nie proszę.
To oddział chemioterapii dziennej. Nie mam prawa. Nie tutaj.

Nasze życie ma rytm dwutygodniowy. W jednym tygodniu jest namiastka normalności, jest trochę siły, czasem krótki spacer, czasem wyjście na zakupy, a w kolejnym jest chemia. Jak jest chemia to są mdłości i wymioty, to jest walka o każdy kęs zjedzonego posiłku, to są trzy dni przeleżane w łóżku, to są zasłonięte rolety i absolutna cisza. 
Któregoś późnego wieczoru jadę do apteki po leki przeciwwymiotne i nutridrinki i mam skurcze. To dopiero ósmy miesiąc. 
Siedź jeszcze córeczko, mama Ci powie kiedy wysiadasz.
Posłuchała.

W końcu przychodzi jej czas. Chemia jest we wtorki, trzy dni Eliasz leży w łóżku, czwartego wstaje. Słaby, ale wstaje.
Mili rodzi się w piątek.
Kiedy o ósmej rano zabierają mnie na sale operacyjną w drzwiach staje Eliasz. 
Wszystko jest tak jak ma być.

Początki są trudne. Ja jestem po cesarskim cięciu, Eliasz jest po chemii, Mili jest po narodzinach i to ona ustala tu warunki. 

Od początku jest bardzo wyrozumiała. Nie płacze, nie marudzi, jest pogodna i radosna, zupełnie jakby wiedziała. 

Mamy dziecko. 
Zmieniło się wszystko i nie zmieniło się nic. 
Dziś nie wyobrażamy sobie bez niej życia.
To zaskakujące, że myśleliśmy, że przez chorobę nie powinniśmy jej mieć. 
Trzeba było doświadczyć tego wszystkiego, żeby wiedzieć, że dzieci nie przychodzą jeśli ma ich nie być.

I tylko jedno pytanie nie daje mi spokoju: jaką byłabym mamą gdyby Eliasz był zdrowy?
Kiedyś się o tym przekonam.

3 komentarze:

  1. Aniu, jesteście bardzo dzielni! Milenka jest cudowna :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem bardzo wzruszona.Pisz, pisz dla siebie i dla nas.

    OdpowiedzUsuń