czwartek, 17 stycznia 2019

Cukierek w pociągu.

Jechałam wczoraj pociagiem do lekarza z Wrocławia i mimo, że podróż jest dość długa, z przesiadką, z czekaniem na dworcu i z zatłoczonymi wagonami to jest w niej coś co sprawia, że ją lubię.

W ogóle w podróżowaniu komunikacją publiczną jest coś niezwykłego. Jak byłam młoda to pracowałam w mieście oddalonym o 40km od mojego domu i codziennie dojeżdżalam autobusem do pracy. Poranne i popoludniowe kursy mają to do siebie, że przeważnie podróżują nimi te same osoby- do i z pracy właśnie. Jeździłam więc z grupą kilkunastu osób, które codziennie wsiadaly i wysiadaly z tego samego autobusu co ja. Były to jeszcze czasy przedsmartfonowe, więc w autobusie się myślało, a nie zabijało myśli, a że ja czasem sama sobie zadaję zagadki i próbuję je rozwiązać to dałam sobie wtedy takie oto zadanie. Musiałam się dowiedzieć jak najwięcej o każdej z osób, z którą podróżuje nie pytając ją o nic. Cała drogę więc obserwowałam moich wspolpasażerow i próbowałam wywnioskować kim są, czy mają dzieci, rodzinę, gdzie mieszkają, gdzie pracują. Patrzyłam na przykład gdzie wysiadaja i w którą stronę idą- mogłam wtedy w przybliżeniu określić w jakiej części miasta pracują, a to na przykład w połączeniu z nazwą firmy, która widziałam innego dnia, na wystajacej z torby teczki na dokumenty czasem dawało mi już prawie pewność gdzie ktoś pracuje, jeśli lokalizacja firmy zgadzała się z kierunkiem w jakim ten ktoś co rano szedł. Układałam w całość strzępy zasłyszanych rozmów, elementy stroju, wygląd dłoni- bardzo często zdradza rodzaj wykonywanej pracy. Po zakupach jakie ktoś wiózł w drodze powrotnej wiedziałam czy ma dzieci czy nie i to mniej wiecej w jakim wieku. Wiadomo danonki i kinder jajo to raczej nie dla nastolatka. Może dziwnie to zabrzmi, ale przez półtora roku dowiedziałam się czegoś więcej o każdym z moich stałych towarzyszy podróży. I dziś sama nie wiem po co to robiłam, na pewno dla zabicia nudy w autobusie, bo wiedza ta, poza jedynym jedynym razem nie przydała mi się nigdy. Jak byłam w ciąży, a w ciąży jak wiadomo do toalety trzeba częściej niż zwykle, to taka właśnie sytuacja przytrafiła mi się, gdy byłam na mieście na zakupach. Nigdzie nie bylo toalety, ale przypomniało mi się, że w jednym z biur w centrum miasta pracuje Pani, z którą kiedyś jeździłam autobusem. Poszłam więc tam, licząc na to, że po dziesięciu latach ta kobieta nadal tam pracuje i się nie zawiodłam. Pani powiedziała do mnie: a ja skądś Panią znam. Ja mówię, że z autobusu, a ona, że faktycznie i że to przypadek, że się tu u niej w biurze spotkałyśmy. No właśnie proszę Panią nie przypadek, ale mniejsza z tym, nie będę mówić, że się kiedyś bawiłam w Sherlocka.

No dobrze, koniec anegdoty z autobusu, wróćmy do pociągu.
Jechałam więc do Wrocławia, byłam zmęczona, a raczej śpiąca, bo mieliśmy ciężką noc. Eliasz wieczorem bardzo źle się poczuł, dostał duszności i drgawek, nie mogliśmy tego opanować. Gdy w końcu usnął to ja nie mogłam zasnąć. Czuwałam i nasluchiwałam czy oddycha i czy oddycha normalnie. Wiele razy przez ostatnie lata nie spałam czuwając przy nim gdy się czuł gorzej, sprawdzając temperaturę, przynosząc wodę, czasem koc, czasem leki. Ta noc była jednak wyjątkowa, bo kilka nocy z rzędu nie spałam martwiąc się, że kogoś zawiodłam, bo nie zrobiłam czegoś co ktoś oczekiwał, bo po prostu zabrakło mi siły. I nie bardzo pocieszalo mnie to, że naprawdę mieliśmy psychicznie okropny czas i mieliśmy prawo być wyczerpani, bo ja i tak się tym dręczyłam. Tej nocy jednak, kiedy słuchałam jak Eliasz oddycha dotarło do mnie  po raz kolejny co tak naprawdę się w życiu liczy.
Wdech i wydech.
I tylko tyle.
I aż tyle.
O Eliasza martwię się od dawna, ale są dni takie jak te, kiedy tak bardzo jestem szczęśliwa, że jak dotąd wygrywa życie.

Jadąc pociągiem myślalam o tej nocy. Wszystko inne przestało mieć dla mnie znaczenie. Nie każdy musi nas rozumieć, bo nie każdy wie jak nasze z pozoru normalne życie wyglada. Ile w nim strachu, bezradności, jak smakują złe wieści i jak ciężko jest gdy są coraz gorsze. Jak to jest gdy w telefonie w najczęściej wybieranych numerach jest numer do szpitala, a tak naprawdę jest to niepotrzebne, bo możesz go z pamięci wyrecytowac o trzeciej nad ranem. Gdy nie możesz czegoś zrobić, bo choroba, bo nie możesz gdzieś pojechać, bo choroba. Bo mieliśmy coś zaplanowane, a znowu jest łóżko i nie mam siły wstać.

To jest trudne życie, ale paradoksalnie łatwo w nim o szczęście.
Uśmiech dziecka.
Jego radość, gdy się z nim bawimy.
Wspólnie zjedzony posiłek.
Odwiedziny mamy.
Codziennie tyle powodów do wdzięczności.

To kolejna podróż pociągiem, która dała mi więcej niż tylko znalezienie się tam gdzie chciałam.

W ostatnich latach jeździłam pociągiem do Wrocławia dość często, głównie gdy Eliasz leżał w szpitalu i jechałam, by go odwiedzić. Prawie za każdym razem w pociągu płakałam.
Tak naprawdę był to jedyny czas kiedy mogłam sobie na to pozwolić.
Przy Eliaszu nie mogłam, przy Milusi nie chciałam.
Te dwie i pół godziny drogi miedzy szpitalem, a domem to była przestrzeń gdzie mogłam wyrzucić z siebie to wszystko czego się bałam.
Mam nawet w pociągu swoje miejsce. Na samym tyle, przy drzwiach do kabiny motorniczego, przy samym oknie.
Nikt wtedy nie widział, że płaczę.

Pewnego dnia jednak pociąg był tak zatłoczony, że moje miejsce bylo zajęte.
Usiadłam po środku wagonu obok pewnej starszej Pani.
Wracałam od Eliasza, a on był w ciężkim stanie. W domu czekała na mnie kilkumiesieczna Milusia. Nie widzialam jej dwa dni. Wyjeżdżając z domu dręczyłam się, że ja zostawiam, wyjeżdżając od Eliasza dreczylam się, że zostawiam jego w takim stanie.
Potwornie bałam się o jego życie.
Tego dnia nie płakałam w pociągu.
Ja wyłam.
Nie potrafiłam nad sobą zapanować, choć bardzo chciałam.
Tak bardzo chciałam być niewidoczna.
Pani, która koło mnie siedziała nie odezwała się ani słowem. Wysiadala jedną stację przede mną.
Kiedy wstała, wyciągnęła z torebki cukierka i powiedziała: masz drogie dziecko. Trochę tak jak gdyby chciała pocieszyć malucha, któremu popsula się ulubiona zabawka.
A może ta Pani była Sherlockiem jak ja dziesięć lat wcześniej i wiedziała o mnie więcej niż mi się wydawało.

Kochana Starsza Pani, może spotkamy się jeszcze kiedyś na trasie, a może gdzieś zupełnie indziej. Chciałam Pani tylko powiedzieć, że ukoiła Pani wtedy tym cukierkiem znacznie większy ból, niż ten dziecięcy.

Cukierka noszę w torebce do dziś i mam nadzieję, że jak się kiedyś zobaczymy to nie będę tak beczec.

5 komentarzy:

  1. Dziekuje za ten wpis...wzruszylam sie ale i dal do myslenia.
    Duuuzooo sil ��
    Nie znamy sie osobiscie, ale czesto o Was mysle.

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam bardzo super blog w wolnej chwili zapraszam do siebie.

    https://przecziwnosci.blogspot.com

    Pozdrawiam Serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  3. Nieraz obcy ludzie dadzą nam więcej wsparcia niż ci którzy powinni i wiedzą o nas dużo

    OdpowiedzUsuń
  4. Mamy to Ania, mamy całą torbę cukierków! :D

    OdpowiedzUsuń